Duchowość i psychologia

Poznaj swoją duszę, zaakceptuj drugiego człowieka i pokochaj waszą różnorodność.

Należę do dwóch kościołów

Pochodzę z miasta, którego mieszkańcy należą do różnych Kościołów. Moja rodzina nie była w tym względzie wyjątkowa. Gdy w szkole podstawowej nauczycielka dyktowała nam, o której mamy rekolekcje wielkopostne, musiałam sobie zapisywać oba terminy – dla katolików i dla ewangelików. Dlaczego? Po prostu nie umiałam zapamiętać, w którym Kościele właściwie jestem. W końcu znalazłam na to sposób – kiedy widziałam, do której grupy idzie moja koleżanka z ławki, wiedziałam, że ja muszę iść do tej drugiej.

W mojej najbliższej rodzinie do kościoła chodzą obecnie tylko dwie osoby, ja i mój tata. I oboje należymy do różnych Kościołów. Zawsze kiedy przychodziła niedziela, my ładnie się ubieraliśmy i szliśmy na dwie różne modlitwy. Kiedy byłam nastolatką, cholernie mnie to bolało. Czasem chodziłam sama na Mszę świętą, czasem z tatą do zboru. W obu miejscach spotykałam różne klimaty, sposoby modlitwy, często też różne nauki. Był taki okres, kiedy byłam o krok od zmiany denominacji (i nie nazwałabym tego „zmianą wiary” – przecież protestanci to też chrześcijanie). Miałam dość tego, że chodzę do kościoła sama. Poza tym, w zborze było zupełnie inaczej. Wierni mają tam ze sobą więcej kontaktu, pieśni są żywsze, bardziej porywające. Miałam szesnaście lat. To wtedy pierwszy raz pojechałam do ekumenicznej wspólnoty w Taizé, z postanowieniem, że ponownie przyjmę chrzest – w Kościele Zielonoświątkowym.

W Taizé pewna dziewczyna próbowała mnie na wszelkie sposoby odwieść od odejścia z Kościoła katolickiego. Nie chciałam jej słuchać, bo nie wiedziała nawet, kim są protestanci! Wiedziała tylko, „że się mylą”.

Powiedziała jednak coś, co dało mi do myślenia: „Idź, porozmawiaj o tym z bratem Markiem. Pewnie rozmawiałaś już o tym z jakimś księdzem, ale porozmawiaj właśnie z nim”. Brat Marek jest katolickim księdzem, ale chyba najbardziej ekumenicznym, na jakiego mogłam trafić, ponieważ swoje życie poświęcił szukaniu dróg pojednania.

Szczerze powiedziawszy – nie chciałam tej rozmowy. Było mi już wygodnie z tą decyzją o zmianie Kościoła. Coś mnie jednak kłuło w środku. Po jednej z wieczornych modlitw poczekałam na brata Marka i zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć… już płakałam. Ta rozmowa była bardzo długa. Opowiedziałam mu o tym, jak bolą mnie te podziały. O tym, że bardzo mocno przeżyłam swoje bierzmowanie, ale czuję, że już nie ma nic dla mnie w Kościele katolickim. I że już nie chcę chodzić do kościoła sama.

– Benedykt XVI powiedział, że małżeństwa mieszane są laboratoriami ekumenizmu – powiedział brat Marek.

– Tylko dlaczego ja muszę być królikiem doświadczalnym? – zapytałam.

Dacie wiarę, że się nie zaśmiał?

Myślałam, że brat Marek udzieli mi jakiejś jednej złotej odpowiedzi na moją rozterkę. Coś, co brzmiałoby mniej więcej: „Tak, jeśli czujesz, że to twoja droga, to zmień Kościół”, lub: „Nie, absolutnie tego nie rób, a o drugim Kościele zapomnij”. A on nie udzielił mi żadnej jasnej odpowiedzi. Poza tekstem o laboratorium, pamiętam z tej rozmowy mgliste słowa o tym, że skoro już jestem w KK, to porzucenie go byłoby odwróceniem się od niego, a przecież jestem jego częścią. Jestem też częścią tego drugiego. Nie podobało mi się to. Zawalił się mój plan! Ta rozmowa uruchomiła we mnie niepokój. Dziś wiem, że po prostu Bóg już wlał mi do serca odpowiedź, jednak czekał, aż się na nią otworzę i przyjmę ją. Odpowiedź przyszła do mnie następnego dnia rano, w miejscu, gdzie człowiek bardzo często wpada na genialne pomysły – pod prysznicem.

Nagle zrozumiałam, że moja podwójna tożsamość jest po coś i że jestem jedną z tych osób, które mogą na własnej skórze poczuć, jak bardzo samego Boga bolą podziały w chrześcijaństwie.

Zrozumiałam, że Bóg mnie rozumie i nie wzywa do porzucenia jednego Kościoła i przyjęcia innego. Wzywa mnie do tego, abym była w obu i swoją postawą dawała świadectwo o pojednaniu.

Kiedy następnego dnia siedziałam na porannej modlitwie, wsłuchałam się w ten głos i odpowiedziałam: „Dobrze, zrobię to”. A wtedy spłynął na mnie taki wewnętrzny pokój, że aż nie potrafię tego opisać. Fruwałam nad ziemią! Rozwiązanie wprawdzie było o wiele trudniejsze niż to, co wcześniej planowałam zrobić, jednak radość z faktu, że wybrałam głos Boga, a nie swój, sprawiła, że nie dbałam o to, że będzie trudno. Aż wierzyć się nie chce, że od tamtego dnia minęło już dziesięć lat, a ja nadal czuję ten zapał co wtedy! Nadal czuję także ten ból podziałów, kłótni, kto ma rację, patrzenie na innych z wyższością lub litością, nazywanie innych kłamcami, zamykanie się w bezpiecznym środowisku osób, które myślą podobnie. Kiedy katolik atakuje protestanta, czuję, jakby atakował mnie. Kiedy protestant atakuje katolika, też czuję, jakby atakował mnie. Mogę podać przykład – to było na rekolekcjach. Pewien ksiądz zaczął wypowiadać komentarze o protestantach, mówiąc: „Co to za wiara bez Maryi?”. Po jego konferencji z drżącym sercem poprosiłam go o rozmowę i powiedziałam mu, że czuję się okropnie z tym, że tak się wypowiada, jakby protestanci w ogóle nie wierzyli w Boga. To prawda, nie modlą się za wstawiennictwem Maryi, ale jak można sugerować, że przez to ich wiara nic nie znaczy? A on… nie tylko przyznał, że się zagalopował, ale nawet poruszył ten temat przy całej grupie mówiąc, że nie powinien tak się wypowiadać.

Drugi przykład pochodzi z nabożeństwa w zborze. Gdzieś w okolicach zakończenia pewien pan (nie był pastorem) wyszedł na środek i przeczytał zaproszenie na spotkanie ze znanym charyzmatykiem ze Stanów, który modli się o uzdrowienia. Padły słowa: „Wyobraźmy sobie, że kiedy do Polski przyjeżdża papież, gromadzą się miliony ludzi. O ileż więcej powinno się pojawić, kiedy przyjeżdża prawdziwy przedstawiciel Chrystusa!”.

Jakby ktoś w twarz mnie uderzył! Mogłam wprawdzie podkulić ogon i nigdy już się tam nie pojawić, ale zamiast tego umówiłam się na spotkanie z pastorem i… rozpłakałam się (a jakże!). Powiedziałam mu, że rozumiem i szanuję to, że nie zgadza się z wszystkimi dogmatami KK, jednak sugerowanie, że papież nie jest przedstawicielem Chrystusa, to kolejna cegła do muru, który nas dzieli.

Maleńkim światełkiem nadziei jest dla mnie to, że tak jak wcześniej ksiądz, tak później i pastor przyznał, że takie słowa nie powinny nigdy paść.

Mam jeszcze jedno wspomnienie. Nauczycielka religii w szóstej klasie, tłumaczyła nam powstanie protestantyzmu. Wiedziała, że mówi do dzieci, które generalnie niewiele rozumieją ze świata dorosłych, a po 45 minutach pobiegną bawić się ze swoimi ewangelickimi kolegami. Otóż powiedziała tak: „Istnieją różne Kościoły, niestety. Wiecie, jak to jest – załóżmy, że macie jakąś prośbę do rodziców. Bywa, że o jedną rzecz musicie ich prosić bardzo długo. A gdybyście nagle poprosili o setkę różnych rzeczy naraz, to przecież nie ma szans, że dostalibyście je od razu”. Jako dorośli wiemy, że to wytłumaczenie może ma pewne mankamenty, jednak generalnie przekaz jest do przyjęcia. To prawda, Luter miał dużo racji. To prawda, że gdyby miał więcej pokory, może udałoby się dokonać zmian bez tworzenia podziału. Ale to już tylko gdybanie – jest jak jest i to właśnie z tym przyszło nam się mierzyć.

Sylwia

 

Autorka prowadzi blog dzisiajwbetlejem.pl

 

szum kafelek 156

 

książka Serce ojca

  • grudzień 12, 2019
  • 1359
Oceń ten artykuł
(3 głosów)

banery na strona szum5

banery na strona szum b

banery na strona szum4

banery na strona szum3

banery na strona szum

banery na strona szum2

banery na strona szum7

banery na strona szum8